Wielka Sobota
Skład: Afro, Ja i Maras.
A było tak...
Zakładaliśmy, że do Berlina dojedziemy koleją pojeździmy po centrum i wrócimy na rowerach. Pomysł fajny, ale wiatr nie był zbyt fajny bo połudiowo-wschodni.
Wstałem o 5 na pociąg do Kostrzyna na 6:10, tam przesiadka na Niemieckiego bana, gdzie nikt nie sprawdził biletów.
O 8:20 jesteśmy w Berlińskiej dzielnicy Lichtenberg skąd Frankfuter-Allee i dalej Karl-Marx-Allee ciśniemy na Aleksander platz. Ciągle asfaltowymi drogami rowerowymi, miasto kima od czasu do czasu jakieś auto przejedzie, obserwuję architekturę fajnie się jedzie.
Docieramy do słynnego placu z wysoką na 308 metrów wieżą telewizyjną. Tutaj ruch jak w godzinach szczytu, pełno turystów każdy robi zdjęcia z zegarem na którym nikt się nie zna (ja też) i też robię fotę. Prawie przejeżdża mnie tramwaj.
Tam się trochę kręcimy, czas ucieka. Kupujemy bilet na wieże, gdzie na 208 metrach jest obracająca się 360st/h platforma obserwacyjna. Wejściówkę mamy dopiero za 40 minut.
Okazuje się, że oczekujemy 40 minut żeby wejść za bramkę za którą jest kolejka w której gnijemy jeszcze jakiś czas. Mimo super szybkiej windy jakoś wolno rozładowuje się ta kolejka. A sama winda - masakra. 4, 5 sekund i jesteśmy 200 metrów wyżej, 4 razy uszy mi się zatykały.
Z góry cały Berlin widać, a może i nie bo wzrokiem tak daleko nie sięgam. Olbrzymie miasto.
Mimo dużej ilości straconego czasu nie żałuję że wjechaliśmy na wieżę. Można porównać to wizytą w Paryżu i nie wjechaniu na wieżę Eifla. Nie mogło tego zabraknąć.
Dalej zwiedziliśmy wyspę muzeów...
Później się zgubiłem, i odnaleźliśmy się pod bramą Branderburgską. Pełno ludzi.
Kolejny punkt zwiedzania to Reichstag. Tam to dopiero wiary!A takiej ilości ludzi w kolejce to nawet nie przebiją kolejki na wagonik na kasprowy wierch.(kto był to wie o co chodzi)
Tam urządziliśmy sobie piknik.
Największe wrażenie wywarł na mnie główny dworzec kolejowy w Berlinie. Największy taki obiekt w europie, cała konstrukcja stalowa i szkoło. Łączy ze sobą metro i koleje naziemne. Niesamowita budowla.
I Tyle z samego Berlina, czas wracać a na zegarku 13 godzina. Jak na moje to zdecydowanie za długo byliśmy a do domu daleko.
Po drodze chłopaki na niemieckiego kebaba zajechali, ja się wspomagałem snickersami. I tak się przebijaliśmy przez Berlin praktycznie cały czas ścieżkami rowerowymi. Z centrum do granic miasta wyszło około 20 km i tam się zaczęły jaja.
Afro wydrukował mapę, ale tylko centrum Berlina...
Jakoś dojechaliśmy do tego Kostrzyna, ale na zegarku była 22. Po 70 km Markowi wysiadły kolana i ja z Afrem na zmianę po 3 km zmienialiśmy się na czole, a wiatr cały czas upierdliwie wiał w ryja.
Ostatnie 5 kilometrów markowi całkiem wysiadły kolana, do granicy trochę prowadziliśmy rowery. Na miejscu się okazuje że nie mamy jak się zabrać z kostrzynia, najbliższy pociąg o 5 rano. Polskie realia od razu da się odczuć.
Bierze nas bus, rowery rozłożone jedziemy do domu.
wiecej fotek z wypadu